Siedziała tego wieczoru na tarasie swojego domu i patrzyła w księżyc. Była pełnia. Przeddzień czternastego dnia miesiąca Nisan. Zdążyła już wszystko załatwić przed Paschą. Wyjątkowo, jak nigdy wcześniej. Była dziwnie spokojna i niespokojna. Ta Pascha będzie inna. Czuła to. Zresztą nic nie mogło już być takie samo od owej uczty w domu Szymona. Wiedziała, że niezależnie od wszystkiego, jej życie już zawsze będzie związane z Jeszuą, choć nie miała z Nim żadnego kontaktu. Tylko czasami słyszała, czego miał nauczać w Judei i w Galilei.
Pamięta wieczór, kiedy wróciła z domu Szymona. Usiadła na ziemi, oparła się o ścianę i płakała. Nie z bólu, nie ze smutku, nie z tęsknoty, ani nie z żalu. Tamtego dnia płakała ze szczęścia. Ten człowiek jako jedyny poznał prawdę o niej. Wszyscy inni oceniali ją bez próby zrozumienia. Była dla nich czymś, bardziej niż kimś. Nie znali jej, ale uważali, że wiedzą o niej wszystko. A wiedzieli tylko o jednej rzeczy z jej życia. Dla nich nie było ważne, kim jest. Co lubi jeść, jakie lubi zapachy, jak spędza szabaty, z kim się przyjaźni, jaki kolor lubi. Nie interesowała ich głębia jej wewnętrznych przeżyć. Nie zapytali, jak wyglądało jej dzieciństwo. Oni widzieli tylko jej grzech. Jeden z wielu. Dla nich najgorszy. Jeszcze inni wprawdzie próbowali zrozumieć, ale nie do końca byli w stanie. Zawsze czuła się nie do końca zrozumiana. Może źle tłumaczyła?
Tamtego wieczoru płakała ze szczęścia. On zobaczył w niej kobietę. Człowieka. Osobę. Jej grzech zmalał, stał się jednym z setek elementów w jej życiu. On nie uczynił jej grzechem, jak oni. Co najważniejsze, zobaczył jej miłość. Zobaczył, że kochała, że całe życie kochała i pragnęła kochać i otrzymać miłość. Nie chciała niczego więcej. Ciągle tylko tak tragicznie się myliła i zostawała z bólem. Tyle razy wierzyła, że będzie nasycona, ale za każdym razem czuła się bardzo spragniona. To, co miało ją nasycić, potęgowało jakby w kontraście brak tego, za czym tęskniła najbardziej. I On jako jedyny to zobaczył. Nie musiała Mu niczego tłumaczyć. On WIEDZIAŁ. Wiedział wiedzą, która przekraczała ludzkie poznanie. Wiedział tak samo, jak wiedział o Natanaelu, tym dobrym, szczerym chłopaku, który nieraz mijał ją na ulicy. Natanael też swoje wycierpiał od otoczenia. Nazywali go naiwnym, dziecinnym, bezmyślnym. Natanael nie umiał kłamać. Mówił to, co myślał, nie umiał w konwenanse. Nie był chamski, o nie. Wiedział, że nie wszystko mówi się każdemu i nie zawsze. Ale nie wahał się też być autentycznym. Jeszua wiedział o niej tak, jak wiedział o kobiecie z Samarii, którą spotkał przy studni. Po prostu wiedział. Wiedział wiedzą rozumiejącą. Nigdy nie wykorzystywał jej przeciwko ludziom. Nigdy by zabić, zawsze by ocalić.
On jako jedyny nie uczynił jej grzechem, jak oni. Tego wieczora jeszcze nie wiedziała, że Ojciec uczynił grzechem Jego, który nie znał grzechu. A pokorny Baranek to przyjął i nie oddał, nie wziął na nikim odwetu. On tego chciał.
Tego jeszcze nie wiedziała, ale tamtego dnia zrozumiała, jaki jest Jahwe. Bała się Go. Od tego dnia, Go po prostu kochała. Od tego dnia wiedziała, poznała tak, jak sama została poznana, że On wie wszystko w najprawdziwszej prawdzie. I że wie to, czego oni nie wiedzą albo nie rozumieją. I że wie wiedzą, która jest absolutnym poznaniem. I że patrzy na nią dokładnie tak jak Jeszua. On objawił jej Jahwe. Od tej pory kochała Jahwe… Nie czuła się niewinna, ale wiedziała, że nie jest tak winna, jak była dla nich. Tego dnia przyjęła swoją winę. Swoją winę, swój błąd, swój grzech. Ale nie wzięła na siebie ich oskarżeń i bezlitosnych ocen. Do tego dnia broniła się może zandato. Ale broniła się nie przed uznaniem swojego grzechu, lecz tego, co oni do jej grzechu dodawali. A czego tam w wielu poszczególnych przypadkach nie było.
Patrzyła na księżyc. Lubiła pełnię. Powietrze pachniało kwitnącymi drzewami, od morza wiał ciepły, wilgotny, wiosenny wiatr. Przeżywała świat bardziej niż słuchem, węchem. Pamiętała zapachy. Każde miejsce, każdy człowiek, to było wspomnienie konkretnego zapachu. Dom Szymona na zawsze będzie dla niej domem pachnącym nardowym olejkiem, którego flakonik rozbiła i wylała na stopy Jeszuy. „Woń twych pachnideł słodka, olejek rozlany – imię twe (Pnp 1, 3)”. Teraz powietrze pachniało słodką wonią kwitnących drzew.
Co to? Usłyszała jakiś tumult, z oddali krzyki. Wstała. Nasłuchiwała. Odgłosy dobiegały z ogrodu. Z tamtego ogrodu, w którym spotkała kiedyś Jeszuę, gdy zwrócił się do niej: Córko, Królewska… Czyżby ten szum dotyczył Jego? Czy chodził tam częściej? Czy coś się stało? Zbiegła po schodach i ruszyła szybko w stronę ogrodu. Z oddali zobaczyła pochodnie i żołnierzy. Zmrok utrudniał dostrzeżenie twarzy i szczegółów zbiegowiska. Prowadzili kogoś, związanego. „Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę, żeby Mnie pojmać. Codziennie zasiadałem w świątyni i nauczałem, a nie pochwyciliście Mnie”… To Jego głos. Aresztowali Go!
Czuła jak krew napłynęła jej do skroni. Miała ochotę rzucić się na tych żołnierzy, uderzyć ich, bić ich z furią, byleby tylko Go puścili. A jednocześnie czuła się jak sparaliżowana. Nie mogła zrobić ani kroku. Bezsilna usiadła na ziemi i rozpłakała się. A oni szli dalej, pochodnie blakły, głosy cichły… Siedziała i płakała… Czas nie istniał… Minuty dłużyły się jakby były godzinami, dniami… Nie rozumiała, co się z nią działo. Na przemian złość i smutek, bezsilność i wściekłość na samą siebie, że chce Go ratować a nie może. Czuła się jakby ktoś ją przywiązał, odebrał jej wolność, choć przecież i ręce i nogi miała całkowicie wolne i nieskrępowane. Ach, to było dokładnie to uczucie, które tak doskonale znała! Kiedy chciała czegoś innego, niż to, co robiła. Wyła z bólu, uderzając zaciśniętymi pięściami o ziemię. Dlaczego nie mogę wstać? Ocknęła się, gdy świtało… Musiała zasnąć z bólu, płaczu i bezsilności. Ale to nie był długi sen. Miała spuchnięte powieki, czuła ból całego ciała. W jednej chwili przez obudzony umysł, gdy tylko dotarło do niej, gdzie jest i co się wczoraj stało, przemknęło: pojmali Go. Wstała i pobiegła w stronę Jerozolimy…