Dziś pozwolę sobie na kilka kolejnych słów polemiki z tezami zawartymi w artykule opublikowanym na oko.press, o którym pisałam wczoraj. Tym razem chcę poruszyć temat grzechu pierworodnego.
Autorka pisze: „Obarcza nas grzechem pierworodnym zanim mogliśmy podjąć jakąkolwiek świadomą decyzję i nakazuje wdzięczność, że tę winę za zbrodnie, których nie popełniliśmy, z nas zdejmuje„. Powiem szczerze: chciałabym spotkać się z katechetką lub katechetą Autorki. Jestem zbulwersowana poziomem katechezy – takie uczucia się we mnie rodzą, a w zasadzie intensyfikują… Przecieram oczy ze zdumienia, jak bardzo katolicy nie znają pierwszego elementu kerygmatu – prawdy o grzechu pierworodnym.
Po pierwsze, grzech pierworodny jest stanem, a nie aktem: „Grzech będzie przekazywany całej ludzkości przez zrodzenie, to znaczy przez przekazywanie natury ludzkiej pozbawionej pierwotnej świętości i sprawiedliwości. Dlatego grzech pierworodny jest nazywany „grzechem” w sposób analogiczny; jest grzechem „zaciągniętym”, a nie „popełnionym”, jest stanem, a nie aktem (KKK 404). Nie chodzi o grzech, za który ja, czy Autorka odpowiadamy i ponosimy winę. Skąd więc mowa o winie? Kościół niczego takiego nie naucza! Jeśli więc, Halszko, poczułaś się obarczona poczuciem winy z powodu grzechu pierwszych rodziców, chcę Ci powiedzieć, że ktoś, kto tak przedstawił Ci tę rzeczywistość, skrzywdził Cię i oszukał. Kościół katolicki nie obarcza Cię winą za grzech pierwszych rodziców! „Chociaż grzech pierworodny jest grzechem własnym każdego (Por. Sobór Trydencki: DS 1513.Por. Sobór Trydencki: DS 1513). to jednak w żadnym potomku nie ma on charakteru winy osobistej (KKK 405)”. Na sam koniec dodam jeszcze, grzech pierworodny jest zgładzony w chwili chrztu… to kolejny dowód na to, że o żadnym poczuciu winy z jego tytułu, być nie może (a i przed chrztem również). Co więcej, Kościół katolicki, o wiele łagodniej podchodzi do zagadnienia grzechu pierworodnego niż wspólnoty protestanckie. Protestanci podkreślają radykalne zepsucie ludzkiej natury, podczas gdy katolicy mówią jedynie o pęknięciu, rysie, skłonności do złego, ale nie całkowitym zepsuciu człowieka.
Mówisz, (przepraszam, że pozwalam sobie na tę zmianę i zaczynam zwracać się bezpośrednio do Ciebie, ale jest mi po prostu Ciebie żal, jest mi przykro, że przekazano Ci tak wypaczony obraz Kościoła katolickiego i jego nauki, że tak Ciebie oszukano. Wybacz mi, jeśli się spoufalam. Nie taka jest moja intencja.), że miałaś wpojone przekonanie o grzechu, oderwane od relacji: „nagle przepraszanie i zadośćuczynienie przestaje być aktem empatii kiedy wyrządziliśmy komuś krzywdę”. I w tej kwestii, oszukano Cię. Katolicyzm nie jest religią zakazów i nakazów, które mamy wypełniać dla nich samych. Może ktoś wspominał Ci na religii o żalu doskonałym? To właśnie żal, który Kościół uznaje za idealny. To żal nie z lęku przed karą, piekłem, obrażonym Panem Bogiem. To żal z miłości. Kiedy bliska Ci osoba poprosi Cię o coś, odsłoni przed Tobą część siebie, a Ty zrobisz wbrew jej prośbie, choć tak naprawdę mogłaś ją spełnić? Ona nie chciała niczego, co by Ciebie skrzywdziło, ot, poprosiła o pyszną kawę. A Ty po złości, tak trochę na przekór, nie przynosisz jej kawy, ale krzyczysz „spadaj, nie przyniosę Ci żadnej kawy!”. Co potem czujesz? Smutek, prawda? Jest Ci głupio. I nie kawa tu jest najważniejsza. To drugorzędne. Ale to, że nie spełniłeś tej drobnej przysługi, dla kogoś, kogo tak naprawdę bardzo bardzo kochasz. Widzisz, jeśli patrzymy na przykazania nie jak nakazy i zakazy, ale jak prośby kogoś, kto bardzo nas kocha i kogo my bardzo kochamy i o kim wiemy, że wie więcej o nas i o naszym dobru niż my sami (nie tak jak w relacjach międzyludzkich, tam nie ma nigdy takiej możliwości! Byłaby to przemoc! Ale Bóg nas stworzył i jest w sensie ontologicznym Bytem, bez którego nie ma niczego, to inna rzeczywistość, dlatego nie ma tu mowy o przemocy!) i na nasze grzechy jak na takie zignorowanie prośby Ukochanej Osoby, to właśnie o to chodzi! To jest żal doskonały. Halszko, grzech w religii katolickiej powinien być oceniany właśnie z perspektywy empatii. I miłości w relacji Bóg- człowiek. I nie krzywda jest tu najważniejszym i jedynym czynnikiem. Grzech może na pierwszy rzut oka nie wyrządzać nikomu krzywdy. Ale jest naruszeniem umowy, przymierza. Czy w miłości patrzymy tylko na krzywdę? Czy miłość to tylko nie czynić krzywdy, czy coś więcej? Miłość to całkowite zaufanie, to pragnienie dobra i radości drugiego. Zresztą… Boga tak naprawdę nie możemy skrzywdzić, nie możemy Mu zaszkodzić w takim sensie jak drugiemu człowiekowi. Gdy postępujemy wbrew Jego prośbom, to krzywdzimy tak naprawdę siebie, bo relacja z Nim daje nam życie i szczęście. Nie zawsze widzimy to na pierwszy rzut oka. Dziecko, które opycha się codziennie kilkoma tabliczkami czekolady też nie dostanie od razu próchnicy ani nie stanie się z dnia na dzień otyłe.
I widzisz, grzech pierworodny to nie jakieś tam jabłko z drzewa… Owoc to symbol. To nie jest ważne, o co dokładnie chodziło. Tak, jak nie jest ważne, o co prosi Cię ta osoba, którą tak kochasz, że chcesz jej przychylić nieba. Kiedyś tak się zachowaliśmy, że zerwaliśmy tę relację. To już nie była jakaś tam kawa, owoc, czy cokolwiek innego. Naruszyliśmy relację. Tak mocno, że sami postanowiliśmy już w niej nie być. Odejść. On nie odszedł od nas nigdy. Nie pogniewał się, nie rzucił fochem. Nie, On nas szukał: „Adamie, gdzie jesteś” (por. Rdz 3, 9)? On w ogóle nie rozmawiał o naszym grzechu. On się zajmował tylko tym, co sobie zrobiliśmy. Jak dobry ojciec, czy matka (tak w ogóle Bóg Ojciec nie jest ani mężczyzną ani kobietą, ale o patriarchacie to może porozmawiamy kiedy indziej ;)), gdy dziecko się skaleczy i płacze, nie robi śledztwa, gdzie, co i jak. Nie krzyczy „Ty niezdaro, a nie mówiłem!”… On też tak nie robi. Gdzie jesteś, kto Ci powiedział, że jesteś nagi? A widząc człowieka, który odczuwa zimno i wstyd, odzianego w mizerne figowe opaski, sporządza mu porządne ubranie. Taki jest Bóg katolików.
Na końcu, chcę Ci powiedzieć, że chociaż grzech pierworodny to prawda wiary i nie udowodnisz jej pod mikroskopem ani szukając w starożytnych manuskryptach, to przekonanie o tym, że coś w naszym świecie jest nie tak, żywi wielu ludzi. W wielu różnych kulturach. Coś mamy w sobie pękniętego. Ciągle musimy się zmagać z naszymi konfliktami wewnętrznymi, budować hierarchię wartości. Wybierać. A to chce nam się spać, ale jednocześnie wiemy, że musimy dokończyć pilne zlecenie. Raz wybierzemy sen, innym razem zlecenie. Ale wybrać musimy. Coś w nas chce tego i coś drugiego. Nie, to nie coś. To my. Tak, my chcemy jednocześnie tego i tego. I na coś musimy się zdecydować. Wybieramy. W tym miejscu powstaje nasza odpowiedzialność. Chcemy być wolni jak ptaki, a jednocześnie w bliskiej relacji, związku z drugim człowiekiem. Coś pękło między nami i przyrodą. Czujemy się bezpiecznie i błogo na łonie natury, a jednocześnie boimy się spotkać w lesie wilka i nie będziemy przechadzać się po plaży, gdy nadciąga tsunami. Coś pękło między nami – jakże ciężko zbudować dobrą relację przyjaźni czy miłości. Jak ciężko się dogadać, żyć w pokoju. Ile wojen, kłótni, chamstwa… A przecież głęboko w sercu tęsknimy za pokojem, delikatnością, radością, optymizmem, życiem… Coś jest nie tak. Ale dlaczego jest nie tak? Katolicyzm tłumaczy to grzechem pierworodnym. Pewnego dnia wydarzyło się z decyzji naszych pierwszych rodziców, co wprowadziło nieporządek w nas samych, w relacjach z nami i w relacjach między nami a resztą stworzeń. Różne religie tłumaczą ten stan inaczej.
Również psychiatrzy, jak np. Antoni Kępiński, którego zacytuję, rozważając ludzką kondycję, piszą:
„Patrząc, jakie cierpienia, niezadowolenia, okrucieństwa itp. te zasadnicze prawa życia u człowieka wywołują, i porównując życie człowieka ze stosunkowo harmonijnym życiem zwierząt, często trudno powstrzymać się od uczucia zazdrości. (…) Człowiekowi nie wystarcza zaspokojenie podstawowych potrzeb, dąży do władzy, znaczenia, rozszerzania swej przestrzeni życiowej itp., a więc do celów, które tylko pośrednio wiążą się z prawem zachowania własnego życia. I te cele pośrednie stają się nieraz ważniejsze od celów bezpośrednich. Dla ich spełnienia człowiek jest gotów swe własne życie poświęcić. Dochodzi się w ten sposób do sytuacji paradoksalnej, w której dla zachowania własnego życia (w tym szerszym, ludzkim ujęciu), poświęca się je, a więc celowi temu się sprzeniewierza. (…) człowiek, choćby tego bardzo pragną, nie potrafi żyć tak jak jego zwierzęcy przodkowie„.
Przeczytałem artykuł w Oko.press, oraz Pani „Zaułek św. Tomasza” i „Stan a nie akt”. Czytało się świetnie – wszystkie trzy. Bardzo doceniam Pani pracę, wydaje mi się jednak, że autorce z oko.press nie o to chodziło. W swoich artykułach wyjaśnia Pani szeroko i filozoficznie opisane problemy, tylko… To są rozważania filozoficzne, na które prosty wierny nie musi mieć sił, czasu ani ochoty – to problem Kościoła, by naukę przedstawiać w sposób „nieopresyjny” oraz rozsądny i praktyczny.
Autorka artykułu z Oko.press opisała historię swojej katechizacji oraz jej skutki. W jej artykule znalazłem wiele prawdy, sam zauważałem te same problemy u siebie – z tym, że byłem mniej zaangażowany. Oznaczało to mniej okazji do traumy, a jak ksiądz nawrzeszczał na mnie w konfesjonale (opuszczanie mszy), to przestałem chodzić do spowiedzi i mam spokój. W sumie nie chodzi tu jednak o wielką filozofię i Tomasza z Akwinu, lecz o proste, praktyczne sprawy, które powinny być rozwiązywane dzisiejszymi i w miarę prostymi metodami.
Pozdrawiam.
Dziękuję Panu serdecznie za miłe słowa pod adresem moich tekstów. Cieszę się, że znalazły uznanie w Pana oczach.
Współczuję Panu przykrego doświadczenia w konfesjonale. Też kiedyś na mnie nakrzyczano (incydentalna sytuacja), ale wówczas zgłosiłam sprawę rektorowi kościoła, który mnie przeprosił i zajął się upomnieniem księdza. A zgłosiłam właśnie z obawy, że na jedną osobę trafi i nie wpłynie to na jej życie sakramentalne, ale kogoś może zrazić.
Myślę, że mimo wszystko musimy rozmawiać o meritum, co Pan nazywa filozoficznymi rozważaniami. Moim zdaniem to pewne podstawy wiary i naprawdę bardzo mi przykro, że nie uczy się ich, albo robi się to nieumiejętnie na zbyt wielu katechezach… Nie oznacza to negowania emocji, które się mogą w nas rodzić. Ale…bez meritum możemy bardzo się pomylić. Wie Pan, jeśli trafię na dentystę partacza, który zrobi mi plombę na jeden dzień, a następnego mi ona wyleci, muszę odróżnić 2 rzeczy. Swoją gigantyczną wściekłość na partacza, której nie będę negować. Do typa więcej nie pójdę, a może i zarządam zwrotu pieniędzy za usługę. Ale ząb mam dalej zepsuty. I nie naprawi się sam. Muszę pójść do innego dentysty. Porównałabym do takiej sytuacji doświadczenie z księżmi. Jeśli trafię na partacza, pójdę do innego. Bo ważny jest stan mojej duszy, potrzebującej sakramentu.