Dziś kilka słów o duchowej walce i wzrastaniu. Może komuś się przyda…
Gdy jesteśmy dziećmi, chcemy mieć wszystko. W człowieku jest pragnienie nieskończoności i wewnętrzny bunt wobec ograniczeń. Im młodsi jesteśmy, tym większa niezgoda na te ograniczenia, ale też przekonanie, że wszystkie są do pokonania. Myślę, że to wpisane w nas pragnienie nieskończoności i przekraczania granic i barier, a także tęsknota za wszystkim, to Boży pierwiastek w nas. On jest przecież nieograniczony niczym. Jest w Nim wszystko, poza złem. A zło nie jest czymś, ale brakiem dobra. Nie istnieje samo w sobie, ale zawsze w opozycji do dobra. Diabeł nie stworzył niczego, on tylko naśladuje Boga, odwraca dzieła stworzone, przeinacza, przekręca. Twórczość jest tylko w Bogu. Tylko On powołuje do istnienia coś. Przed grzechem pierworodnym to wszystko było w nas pięknie poukładane. Wielu braków zapewne nie odczuwaliśmy. Ale nie o tym tutaj.
Nadchodzi moment, w którym zauważamy, że są takie cechy, czy rzeczywistości, których po prostu nigdy nie osiągniemy i nigdy nie zrealizujemy. Ogranicza nas w sposób fundamentalny czas i przestrzeń, nie pozwalające na przebywanie w kilku miejscach czy w kilku epokach jednocześnie. Ogranicza nas nasz kod genetyczny i cała plejada cech. Po początkowym buncie, w końcu akceptujemy tę sytuację. Czynimy krok ku dojrzałości.
W życiu duchowym, w walce duchowej jest podobnie. Psychologia mówi, że błędem jest odnoszenie się do siebie ze złością, z nienawiścią, czy też wypieranie jakichkolwiek części swojej osobowości. To prawda. To wielka prawda także w życiu duchowym! Jak to, być może ktoś zapyta? Przecież Jezus mówił o zapieraniu się siebie, przecież tyle w chrześcijaństwie mowy o ascezie… Tak, ale to jest ostatni etap. Nie można zaczynać duchowej drogi od końca. „Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje” (Ef 5, 29). Otóż to! I to jest punkt startu. Maksyma wypisana na frontonie świątyni Apollina w Delfach głosi: „Poznaj samego siebie”. To tu zaczyna się wszelka droga duchowa.
Katechizm Kościoła Katolickiego mówi wyraźnie w odniesieniu do cnoty czystości, ale z powodzeniem można odnieść tę naukę także do innych cnót: „W dziedzinie czystości znane są prawa wzrostu, który dokonuje się etapami naznaczonymi niedoskonałością i dość często grzechem. „Człowiek cnotliwy i czysty formuje się dzień po dniu, podejmując liczne i dobrowolne decyzje; dlatego poznaje, miłuje i czyni dobro moralne odpowiednio do etapów swojego rozwoju” (Jan Paweł II, adhort. apost. Familiaris consortio, 34)”. (KKK, 2343) Jakże błogosławieni są ci kapłani, którzy to rozumieją! Którzy niestrudzenie pomagają powstawać tym, którzy upadają. I nie pozwalają się im zniechęcić w drodze. Bóg nie męczy się przebaczaniem, ale my możemy się zmęczyć proszeniem Go o przebaczenie, jak mówił papież Franciszek. Czyż Ten, Który powiedział, że mamy przebaczyć bratu nawet 77 razy na dzień, może nie przebaczyć nam, kiedy Go o to szczerze prosimy i szczerze pragniemy się nawrócić, a nie nadużywać Jego miłosierdzia?
Jak połączyć cierpliwą miłość do siebie, poznawanie swojej nędzy i walkę duchową? Myślę, że w 3 punktach:
- Nie odnoś się do siebie w negujący sposób. Bądź cierpliwy.
- Wejdź na samo dno swojej nędzy. Nie bój się poznania siebie i dotknięcia swojej ciemności.
- Przyjmij brak.
Punkt pierwszy łączy się z drugim. To nie negacja i mówienie sobie „nie”, „nie wolno”, albo inne tego typu sposoby, są pomocne. Raczej generują one zniechęcenie lub napięcie nerwowe. To czego potrzebujemy, to przyjrzenie się sobie. W całkowitej szczerości. Uznanie tego, co jest moim głodem, pragnieniem, tęsknotą. Wejście w to uczucie. Podobne do chwili konfrontacji z własnymi ograniczeniami w sferze fizycznej, intelektualnej, z ograniczeniem przez czas, miejsce i okoliczności, które uniemożliwają realizację pragnienia lub marzenia. To boli. Niekiedy ból ten próbujemy leczyć przez doraźne odreagowanie, przez krzyk, agresję, taki czy inny grzech, który ma stanowić zastępnik, rzekomo zaspokajający nasz głód. To ten etap poznawania siebie i drogi często naznaczonej grzechami. Ale kiedy już sięgamy dna swojego bólu, przychodzi moment wyciągnięcia rąk ku Bogu i uznania, że tu i teraz, nie mogę zaspokoić swojego głodu. Że to, co otrzymuję, nie jest tak naprawdę tym, czego pragnę. Że spożywanie z owoców drzewa poznania dobra i zła, nie nasyca i nie daje tego, co obiecuje, choć te owoce są dla mnie atrakcyjne. Nie będę negować tego, że jest we mnie głód i że mnie one pociągają. Wyparcie tego faktu, nie rozwiąże mojego problemu. Spowoduje raczej, że będę w lęku cały czas myśleć o drzewie, co w podświadomości tylko zwiększy koncentrację uwagi na jego owocach. Zrobię więc, co innego. Krzycząc do Boga o swoich pragnieniach, wyciągnę ku Niemu puste dłonie. I wtedy staję się anawim – Biblijnym ubogim. Który wszystko może otrzymać tylko od Niego, który nie ma nic. Nie ma nic, bo brakuje mu tak wielu cnót. Nie ma nic, bo nie jest w stanie zasłużyć na zbawienie, potrzebuje Zbawiciela. Nie ma nic, bo głód, który ma, może zaspokoić tylko Bóg. Tylko On któregoś dnia może zaprosić Go do stołu i nakarmić tym, czego naprawdę pragnie.
Przyjęcie, zaakceptowanie braku, jest mostem między dzieciństwem a dorosłością. Wiele naszych głodów Bóg zaspokoi w swoim czasie. Część z nich być może nie zostanie zaspokojona nigdy. Ani w tym świecie, ani w przyszłym. Ale jak to? Cóż, i tak może być. Rzeczywistość nieba, to rzeczywistość, w której na przykład nie będzie można zawierać małżeństwa, czy wychowywać dzieci. To dla niektórych osób może stanowić silną pokusę, aby zaspokajać głód ludzkiej miłości w sposób niezgodny z planem Bożym. Jak przyjąć taki brak? Co zrobić, jeżeli nie mamy do czynienia z odroczeniem gratyfikacji, ale z koniecznością zgody na jej zupełny brak? W większości wypadków, ten problem po pierwsze nie będzie nas dotyczyć. Obracamy się w kontekście odroczenia a nie braku. Niektóre osoby jednak doświadczą całkowitego braku. Co wówczas? Jak sobie z tym poradzić? Jak przyjąć taki brak dojrzale? Jak nie ulec sugestiom diabła, że Bóg coś nam zabiera?
Pamiętacie może rurki z owocowym proszkiem? Przysmak szkolnych sklepików. I dziś na jego wspomnienie, możemy się uśmiechnąć, czy zatęsknić. Ale czy naprawdę ich brak, to coś, co nie pozwala nam na bycie szczęśliwymi? Oczywiście, że nie! Kiedy mieliśmy 7, czy 10 lat, może tak myśleliśmy. Ba, czuliśmy to realnie! Ale dziś wiemy, że tamten słodko-kwaśny smak, ma się nijak do dziesiątków innych miłych rzeczy, które możemy doświadczać i nie jest synonimem szczęścia. Pamiętacie moment, kiedy Wasz ukochany pluszak się podarł i musiał wylądować w koszu na śmieci? Płacz, bezsenna noc, osowiała mina przez tydzień. Nasz dziecięcy świat rozpadł się na kawałki. Czy dziś potrzebujemy pluszaka? Uśmiech pojawia się pewnie na Waszej twarzy. Tak też będzie i po tamtej stronie… To, co tu na ziemi realnie odczuwamy jako tragedię i brak, tam może w niczym nie zakłócać naszego szczęścia. A każde ludzkie szczęście wyblaknie w spotkaniu z Tym, Który Jest… I Jego nie warto stracić za cokolwiek innego, nawet atrakcyjnego w zamian.
„Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany” (1 Kor 13,11-12). Przyjąć brak, to zgodzić się na dorosłość. To wreszcie zauważyć, że w ogrodzie Eden rośnie setki drzew, rodzących wspaniałe owoce, a nie tylko jedno. I że ze wszystkich innych mogę zrywać owoce. To obudzić w sobie wdzięczność. I tak akceptacja braku, bez przemocy wobec siebie, daje innego rodzaju nasycenie. „Błogosławieni wy, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni (Łk 6, 21). Jak to jednak łatwo powiedzieć, jak trudno wykonać… Ale Ojciec doskonale to wie i nie odmówi nam swojej pomocy.