Last updated on 21 października 2021
Kilka dni temu w moje ręce wpadł mem, który widziecie w ilustracji do dzisiejszego wpisu. Niestety go przycina. Treść w dymku brzmi: „Porażka to świtna okazja, aby zacząć jeszcze raz i odnieść kolejną, dużo bardziej efektowną”. Chociaż bywają chwile, gdy szczypta gorzkiego humoru bardzo się przydaje i pozwala nabrać dystansu do przeżywanej sytuacji, pomijając ten kontekst, sam mem może być bardzo demotywujący. To nieprawda, że porażka zwiastuje kolejną. To nieprawda, że kolejna będzie jeszcze bardziej efektowna. Tak nie musi być. Życie uczy mnie, że niekoniecznie: zła passa może być przerwana nagłym bardzo dobrym wynikiem. Co gdyby sportowcy załamali się tym, że w krótkim czasie przegrali wiele meczy i po prostu przestali się starać? Czy to cokolwiek zmieni? A zdarza się, że zwycięstwa przychodzą równie niespodziewanie jak porażki. Nigdy nie należy się poddawać. Mam na to dowody. Co więcej, lepiej polec w walce niż walkoverem.
Myślę, że aby się nie poddawać w życiu duchowym, warto sobie ciągle przypominać, że stan łaski uświęcającej to stan normalny dla chrześcijanina, który można porównać do stanu zdrowia. Każdemu zdarza się chorować, czasami lekko, innym razem wymagamy szpitala albo poważnych leków. Bywają też choroby przewlekłe, z którymi zmagamy się całe życie, nieraz doświadczając długich okresów remisji. Nikt z nas nie twierdzi jednak, że choroba to stan normalny. Co mogę powiedzieć o chrześcijanach, dla których stan łaski uświęcającej jest wyjątkiem, stanem nadzwyczajnym, pojawiającym się przy okazji świąt, czy rodzinnych uroczystości? Ile dni w roku spędzasz w łasce, ile w grzechu? Czy proporcje są adekwatne do stanu zdrowia i choroby? A może dokładnie odwrotne?
Miłość Boga jest całkowicie darmowa. „Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami. (Rz 5, 8)”. „Wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej, a dostępują usprawiedliwienia darmo, z Jego łaski, przez odkupienie które jest w Chrystusie Jezusie (Rz 3, 23-24)”. Wczoraj psalmista mówił z radością: „Nie chciałeś ofiary krwawej ani obiaty, lecz otwarłeś mi uszy; całopalenia i żertwy za grzech nie żądałeś. Wtedy powiedziałem: «Oto przychodzę (Ps 40, 7-8a)”. Trzeba nam wyjść z mentalności obłaskawiania bóstwa. Bóg objawiony przez Jezusa, Bóg chrześcijan nie jest ani narcystycznym, czy gniewliwym, agresywnym ojcem, ani matką z zaburzeniem borderline, która raz zalewa swoją miłością, by innym razem wybuchnąć i obdarować odrzuceniem (przepraszam, że zaburzenie narcystyczne przypisuję mężczyźnie, a borderline kobiecie – ale to pewne uproszczenie wynikające ze statystycznych różnic w występowaniu tych zaburzeń między płciami. Nie jest to również jakakolwiek ocena osób cierpiących na te zaburzenia).
Po co tych kilka niby niezwiązanych ze sobą refleksji? Ciągle myślę o synodzie. I coraz wyraźniej widzę, że musi on być nie tyle czasem na wielkie reformy, ile na naukę rzeczy drobnych, ale podstawowych.
Wysłuchanie wzajemne musi stać się w Kościele normą. Wzajemne. Mający trudności i wątpliwości muszą znaleźć przestrzeń na wypowiedzenie ich bez lęku i strachu przed byciem ocenionym i odrzuconym. Biskupi i kapłani, muszą znaleźć przestrzeń na podzielenie się tym, co wiedzą i jak postrzegają rzeczywistość i na to, by również zostali wysłuchani. Żeby jednak obydwie strony mogły się spotkać, najpierw należy usłyszeć pytania, by odpowiadać właśnie na nie, a nie mówić o czymś, z czym rozmówca nie ma problemu. Jestem przekonana, że dziś coraz cześciej rozmawiamy, idąc równoległymi drogami. Słuchając wykładu z wstępu do metafizyki na Dominikańskim Studium Filozofii i Teologii, zrozumiałam, że to, co młodzi ludzie postrzegają dziś jako zagadnienia praktyczne, ma często swoje teoretyczne podstawy. Problem sprowadza się do tego, że w Kościele o tych podstawach słyszą pierwszy raz, że często nie rozumieją, co się do nich mówi. Coraz częściej mamy do czynienia z zerwanym kodem kulturowym i musimy to przyjąć jako fakt. Musimy wprowadzić młodych ludzi w nasz kod kulturowy, ale także poznać ich. W ogóle dowiedzieć się, co oni wiedzą, a czego nie! I co my wiemy, a czego nie wiemy! Tylko wtedy będziemy odpowiadać na zadane pytania, a nie przedstawiać własną narrację, która spotka się po prostu ze wzruszeniem ramionami.
To nie jest wcale oczywiste, że oni znają historię Polski, Europy, Kościoła, albo filozofię. Naprawdę nie jest to oczywiste i mogłam tego doświadczyć sama, przez krótki czas prowadząc zajęcia na uczelni.
Heraklit i Parmenides – ich dwie różne wizje świata. Idee, które mają konsekwencje, tak dalekie, że odnajdujemy je dziś w różnicy światopoglądów w odniesieniu na przykład do zmienności lub nie, ludzkiej tożsamości, w tym płciowej. Aż tak daleko! Byłam zaskoczona, ale pomyślałam, że gdybyśmy sobie zechcieli nawzajem wytłumaczyć, opowiedzieć to, czego nie wiemy i co wiemy, mielibyśmy większą szansę na skuteczne głoszenie Ewangelii. Spotkać się z drugim człowiekiem, przeczytać to, co przeczytał on i poprosić, by on przeczytał to, co ja. A potem spotkać się kolejny raz.
Heraklit i Parmenides – przyczynek do szerokich dyskusji. Jeśli przyjmiemy ich idee, możemy wyciągnąć różne wnioski. Parmenides wskaże na to, co stałe, w tym stałe w naszej tożsamości. Heraklit nauczy, że zmian nie można przećwiczyć, bo zmiany zawsze zaskakują. Jeśli zmian nie można przećwiczyć, jeśli życia nie można przećwiczyć, to czy jest sens „ćwiczyć małżeństwo”? Wyjść w rozmowie z punktu mojego rozmówcy, z jego świata, a nie z obcego mu mojego. Uważają, że wszystko jest zmienne. Idee mają konsekwencje. Ja dziś, to nie ja taka sama jak jutro ani jak wczoraj. „Musimy się wypróbować”. Dziś próbujesz wedle tego, co jest dziś. Co poza doświadczeniem, zyskujesz dla tego, co nastąpi jutro? Jutro i Ty i ten drugi, możecie być zupełnie inny. Idee mają konsekwencje. Jeśli wyznajesz heraklitową zmienność, możesz wybierać konkubinat z innych względów, ale ani trochę z przekonania, że mieszkając z kimś kilka miesięcy czy lat, zdołasz poznać tego człowieka na zawsze. Życie łączy się z akceptacją nieuniknionego ryzyka. Czy można tak rozmawiać? Czy trzeba zawsze zaczynać od grzechu i piekła? Niestety sama nie zawsze potrafię. Rozmowa Jezusa z Samarytanką przy studni. Dla mnie wzorzec, choć często niedościgły wszelkiej ewangelizacji. Powiedzieć prawdę, także o grzechu, ale w momencie i słowami odpowiednimi dla danej osoby. Jezus nie zaczyna od zwymyślania jej od heretyczki, czy schizmatyczki, albo żyjącej w nierządzie. Nie, więcej, Jezus w żaden sposób nie przekreśla jej religijnego doświadczenia. Ale pokazuje, że jest niepełne i niedoskonałe. Że Ojciec chce mieć czcicieli w duchu i prawdzie.
Aby nie mówić o tym, co odbiorcy nie interesuje i co nie jest jego problemem, muszę poznać jego świat. Ludzie Kościoła, wszyscy głoszący Ewangelię muszą być na bieżąco z nauką, w jej przeróżnych dziedzinach. Innej drogi nie ma. Inna droga to ośmieszanie Słowa. Jeden i ten Sam, Ojciec, stworzył świat z wszystkimi jego prawami i posłał Słowo. Nie ma sprzeczności między wiarą i rozumem. Jest sprzeczność między naszą niewiedzą i ograniczonością, błędami i manipulacjami, a podróbką wiary, nie dość dobrze zrozumianym Objawieniem. Innej sprzeczności nie ma i nie będzie.
Słuchać i poprosić o bycie wysłuchanym. Przemyśleć swój duszpasterski styl i jego metody, a nie pisać na nowo Ewangelię. Mówić tę samą i jedyną Prawdę, językiem zrozumiałym, a nie archaicznym. Odkopać teologię ciała Jana Pawła II. Zauważyć, że sposoby pracy nad sobą w dziedzinie czystości będą się nieco różnic między płciami i że nie uwzględnianie tej specyfiki (tak psychicznej, emocjonalnej, jak i czysto biologicznej), będzie mało owocne. Niestety z czymś takim się można spotkać. Pozwolę sobie tylko wspomnieć organizowanie rekolekcji z drakońskim postem dla młodych ludzi. Konsekwencje zwłaszcza dla dziewcząt mogą być straszne. Ten wątek rozwinę w jednym z kolejnych wpisów. To wszystko niby drobiazgi, ale nie drobiazgi. To jest nasze ubezpładnianie Słowa, które samo w sobie jest bardzo płodne i może wydać plon nawet stokrotny. Musimy tylko dostrzec, że sucha gleba, to niekoniecznie zawsze wina gleby: a może nie ma nikogo, kto by ją podlał? Chwasty, to nie tylko grzechy osobiste słuchającego Słowo: może to nasze grzechy i wywołane nimi zgorszenia? A ptaki porywające ziarno, to niekiedy my sami i nasze nieprzygotowanie do głoszenia, które sprawia, że sluchacz macha ręką i odchodzi, mając nas za niedouczonych.
Sieć i haczyk dobieramy do ryby. A ryby łowimy za głowę, jak mawiał św. Josemaria: „Venite post me, et faciam vos fieri piscatores hominum — pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi.— Nie bez powodu Pan używa takich słów: łowiąc ludzi — tak jak ryby — należy ich chwytać za głowę! Jakąż ewangeliczną głębię ma “apostolstwo inteligencji”!
Mówią, że dobrze jest spinać tekst w klamry. Ja na koniec zacytuję jednak nie innego mema, ale Nelsona Mandelę: Zwycięzca to po prostu marzyciel, który się nie poddał. A Ty? Nie poddasz się w czynieniu Kościoła coraz bardziej spełnionym marzeniem Boga? Pójdziesz za Jego głosem, czy będziesz szukał siebie i swojej wygody? Otworzysz się na Ducha Świętego bardziej niż na swoje pomysły?
Bardzo pięknie pisze Pani o słuchaniu. Nie można jednak nie zauważyć dwóch czynników:
Pierwszy – księża nie umieją słuchać, lecz są przyzwyczajeni do narzucania swojego zdania.
Drugi – ludzie już się nasłuchali i zauważyli, że to nie ma sensu.
A co do ostatniego akapitu, pozostaje przypomnieć piosenkę Maryli Rodowicz: „ale to już było i nie wróci więcej!”. W Polsce jakieś 95% ludzi jest po kilku-kilkunastoletnim kursie religijnym. Jeśli po tym doświadczeniu ludzie odchodzą – wina leży albo po stronie dystrybutora, albo sam towar jest niedostosowany do potrzeb klientów.
Pozdrawiam.